Zapachy Raleigh

Mmmmm… Raleigh. Po raz kolejny jestem na delegacji w stolicy Północnej Karoliny i po raz kolejny zaparło mi dech po wyjściu z lotniska. Nie wiem czy to sprawa wysuszającego nos powietrza w samolocie, ale o ile w Chicago zwykle uderza mnie fala ciężkiego, gorącego powietrza, tak tutaj zawsze czuję się jakby mój nos obudził się po dłuuugiej hibernacji.

Młyn w okolicach Raleigh

Zaczyna się od przesyconego wilgocią zapachu lasu, igliwia i liści. Czyste, zdrowe powietrze. Staję na parkingu i łapczywie nadrabiam zaległości z zadymionego Krakowa. Samochód z wypożyczalni też uderza zapachem …nowości, ma dopiero 170 mil na liczniku. Po chwili ponownie zapach lasu na hotelowym parkingu i wyperfumowany środkami czystości hall. W windzie resztki papierosowego dymu, w pokoju klimatyzacja (lub ogrzewanie, też dmuchane) z odświeżaczem.

Przez pierwsze kilka dni po przyjeździe wszystkie te zapachy są bardzo intensywne, atakują na każdym kroku, licytują się, przebijają jedne przez drugie. Trawa, drzewa, zarośla przy drodze, wilgotny beton na piętrowym parkingu i schodach pożarowych w hotelu, krochmal w hotelowej pralni, woń gliniastej ziemi, deszczu, benzyny… i dyskretny, uspokajający zapach wielkich sklepów, wzmocniony jednostajnym szumem lodówek. “Polskie” Carrefoury czy Tesco niestety dawno ten klimat straciły, wymieniły na trąbione przez głośniki reklamy Neostrady i Pedigree Pal (i choć regały z psim żarciem jako nieliczne czuć z daleka, trudno to uznać za zachętę).

Z czasem nos się przyzwyczaja i człowiek nie zwraca już na to uwagi. Większość zapachów powszednieje, ale jeden za każdym razem uderza mnie na nowo. Zwłaszcza rano, po wyjściu z budynku, niezmiennie czuję zapach najbardziej tutaj powszechny, ten sam co na początku: leśnego powietrza.

Uwielbiam Raleigh.

Advertisement